Pierwszy dzien w Barcelonie

Do Barcelony lecę z Olą i Marcelem, kiedy okazuje się, że zabukowaliśmy bilety na ten sam dzień, dlatego podróż mija szybko i przyjemnie. Z lotniska w Gironie co pół godziny odjeżdżają autobusy do centrum, więc bez problemu dostajemy się do miasta. Stamtąd ma mnie odebrać Karolina, której jeszcze nie znam i która nie posiada telefonu, a z którą jedynie umówiłam się na dworcu. No tak, tylko okazuje się,że dworzec jest całkiem spory, a zapomniałyśmy ustalić, gdzie mam czekać, więc zaczynam się stresować. Co jeśli mnie nie znajdzie? Na szczęście Karolina ma ze sobą skrzypce, więc łatwo ją zauważyć i szybko się odnajdujemy. To niesamowite, ale zanim dochodzimy do stacji metra, oddalonej zaledwie o sto metrów, już wiem, że nie da się jej nie lubić. Po chwili czuję, jakbyśmy znały się od dawna, nie brakuje nam tematów do rozmów, a że jest już bardzo późno, zostajemy w jej uroczym mieszkaniu, przekładając zwiedzanie na następny dzień i zasypiamy rozmawiając.


 Pierwszą zaskakującą dla mnie rzeczą w Barcelonie są okna i brak kaloryferów. W wielu mieszkaniach okno ma widok na ścianę lub rurę, dlatego nie pada tam światło dzienne. Z jednej strony cudownie ucina się sjestę, gdy po zgaszeniu światła w pokoju panuje mrok, z drugiej strony, trudno jest wstać z łóżka, kiedy dzień zamienia się w noc. Brak kaloryferów i bardzo wysokie ściany sprawiają, że kiedy za dnia jest gorąco na zewnątrz, wewnątrz można schować się przed upałem, ale zimą może być chłodno. Myślę jednak, że wszystko jest kwestią przyzwyczajenia.

Pierwszy dzień w Barcelonie zaczynam od Placa de Catalunya, centrum miasta, gdzie Karolina zazwyczaj gra na skrzypcach. Wyjazd do Hiszpanii, ekscytacja Barceloną, przemiłe i niezwykle gościnne powitanie, euforia, szczęście i strach przed nieznanym, wszystkie te skumulowane emocje wypływają ze mnie, kiedy Karolina zaczyna grać. Patrzę na nią i chociaż nie znam jej długo, czuję dumę i podziw. Słyszę jej talent, ale i lata ciężkiej pracy, a już po chwili podchodzi bardzo wzruszony starszy Pan, który zaczyna komplementować po hiszpańsku, kiwamy głową udając, że rozumiemy co mówi, si si por supuesto, estupendo, muchos gracias. Jest to tak wzruszający moment, że nie mogę znieść tego nadmiaru emocji, więc zostawiam pracującą Karolinę i kieruję się w stronę La Rambli, bardzo znanej i zatłoczonej ulicy z kawiarenkami, restauracjami, sklepami i klubami, która prowadzi do portu. Mam szczęście, że jestem tu w styczniu, bo pogoda aż sprzyja zwiedzaniu (18 stopni), a miasto nie jest aż tak zatłoczone.






La Rambla niespecjalnie mnie zachwyca, co zmieni się już wieczorem, a w międzyczasie skręcam w pierwszą wąską uliczkę, uciekając przed tłumem. Lubię sama zwiedzać, gubić się w nieznanym mieście, odkrywać przypadkiem miejsca, których nie poleca się w przewodnikach. I uwielbiam zakochanych starszych ludzi trzymających się za ręce, a tych w Barcelonie nie brakuje.



Architektura w Barcelonie jest rajem dla fanów deski. Marcel wspomniał w samolocie, że kiedyś z kumplami wybrali się do Barcelony pojeździć, więc zwiedzając, zaczynam zauważać wiele ławek, rzeźb, murów, barierek, które dla turystów nie mają znaczenia, a dla miejscowych stają się wyzwaniem. 










Spacerując, zachwycam się kamienicami, wąskimi uliczkami, kwiatami na balkonach, zapachami dochodzącymi z kuchni. Idę i uśmiecham się do ludzi, upajam się każdą minutą. Mijam małe kawiarenki ze smacznymi wypiekami.


Przypadkiem wracam na La Ramplę i wchodzę na ogromny bazar, gdzie można kupić świeże owoce, warzywa, ryby, przyprawy, mięso, ale i zjeść coś gotowego.



Sprzedaje się tam żywe kraby i raki, chce mi się płakać, kiedy widzę, jak ledwo ruszają swoimi odnóżami w lodzie, więc szybko idę dalej.



Ale owoce morza to nic w porównaniu z mięsem...


Ostatecznie zostaję wegetarianką i kupuję na śniadanie owoce.


Po drodze do Portu znajduję kantor, i tu taka wskazówka dla tych, którzy nie zdążą wymienić gotówki w polskim kantorze-lepiej nawet zrobić to na lotnisku, bo tu za 1 euro trzeba zapłacić 4,83zł. 


Kilka kroków dalej wchodzę do małej kamienicy, gdzie znajduję cudowną kolekcję obrazów surrealizmu.








Docieram do portu. 







Zdjęcie samojebki. Przy okazji, słowo 'selfie' było najczęściej używanym słowem w języku angielskim w 2013.



Most, na którym imigranci handlujący magnesami i kapeluszami są łapani przez policję, a dealerzy niekoniecznie (można zauważyć akcje policyjne po 21). Handlarze rozkładają swoje rzeczy na prześcieradle, kiedy widzą syrenę policyjną jednym ruchem zwijają je, wkładają do plecaka i zaczynają spacerować jak turyści. Jedyne, co im grozi, to konfiskata plecaka.


Jednak smutniejszy jest fakt, że kontroluje się również artystów ulicznych, muzyków i tancerzy. Zabiera się im często sprzęt, chociaż to oni sprawiają, że miasto nabiera kolorów. Opowiada mi o tym Karolina, do której wracam po odwiedzeniu portu i razem wybieramy się na obiad.


Karolina odwiedziła wiele miejsc w Barcelonie, ale mówi, że to tutaj podawana jest najlepsza paella frutti di mare. Przełamuję swój strach przed jedzeniem wszystkiego, co nie jest kurczakiem. Przecież przeprowadziłam się do Hiszpanii, wypadałoby przekonać się do owoców morza.



Krewetki smakują jak kurczak, a kalmary jak makaron. Można zjeść. Karolina śmieje się z moich porównań. Tak naprawdę bardzo mi smakuje, wszystko jest bardzo świeże i soczyście doprawione, rozkoszuję się morskimi robalami. Po obiedzie Karolina jedzie na uczelnię, a ja zobaczyć dzieło Gaudiego.





La Sagrada Familia jest wyniosła, urzekająca i zapierająca dech w piersiach. Siadam na ławce w parku na przeciwko i długo podziwiam architekturę tej monstrualnej świątyni.



Nie wchodzę jednak do środka, bo jest ładna pogoda i nie chcę stać w kilometrowej kolejce. Zamiast tego, postanawiam jechać metrem na Passeig de Gracia, żeby zobaczyć kamienicę Gaudiego, La Pedrerę. Okazuje się, że metro było zbędne, bo można dojść tam spacerem. 



 La Pedrera, miejsce, które według przewodnika Lonely Planet trzeba! zobaczyć... No cóż, interesująca kamienica, dziwna, ale ciekawa. I tyle. Jeśli ktoś jedzie tylko na weekend, szkoda czasu. Żałuję, że nie wybrałam zamiast tego Parku Gaudiego, do którego już później nie udaje mi się dotrzeć. Idę dalej, czując zmęczenie, szukam spokojnego miejsca, żeby odpocząć.



Zakupy w Barcelonie to świetny pomysł. Sklepy mają bogaty asortyment, a ubrania są w niższej cenie niż w Polsce. Powyżej ogromne Mango. Zara podczas wyprzedaży wygląda jak second-hand, a ubrania w niej można kupić za 10 euro.









Całkiem przypadkiem przechodzę obok Universidad de Barcelona i zaciekawiona postanawiam wejść do budynku. Już po chwili wiem, że był to świetny wybór, bo właśnie tam odnajduję oazę spokoju w uniwersyteckim ogrodzie.









Następnie odkrywam w moim przewodniku, że w pobliżu znajduję się Museu del Perfum. Jednak nie udaje mi się go znaleźć. Nie ogarniam mapy. Trudno, idę przed siebie. 


Docieram do Starego Miasta w stylu gotyckim i odnajduję La Catedral (w pewnych godzinach można wejść za darmo).





Nadchodzi wieczór, a zostałyśmy zaproszone do Marka, więc kończę zwiedzanie i jadę spotkać się z Karoliną. Mark zaprasza znajomych z Meksyku, spędzamy przyjemny wieczór popijając Sangrię. Po pierwszej pojawia się pomysł pójścia do klubu, ale ostatecznie idziemy na chwilę do pubu i wracamy do mieszkania, gdzie w stanie porządnego upojenia urządzamy sobie jam session. Czuję się, jakbym brała udział w jakimś rytuale, wpadam w trans, nie bardzo rozumiem, co się wokół mnie dzieje, ale jestem niesamowicie podekscytowana, a kiedy Karolina wjeżdża do pokoju na rowerze, grając na dzwonku, napada nas atak śmiechu. Nie mogę przestać grać, nie mogę przestać się śmiać. Oni-muzycy, wczuwający się w każdy dźwięk, jakby byli w filharmonii, ja- nieumiejętnie bębniąca, wypadająca z rytmu, dławiąca się śmiechem. Cudowny wieczór, cudowni ludzie, cudowne wspomnienia, a to dopiero pierwszy dzień w Barcelonie.






0 komentarze:

Prześlij komentarz

 

Blogger news

Blogroll

About